czwartek, 20 grudnia 2012

Strategia sądowa czyli jak wygrywać (4)



Ustalić cel klienta

W jednej z najlepszych (moim zdaniem) książek Williama Whartona, „Tato”, główny bohater udaje się do adwokata aby poskarżyć się na nieprawidłowa opiekę nad jego ojcem sprawowaną przez szpital. Adwokat spokojnie wysłuchuje całej relacji po czym zadaje podstawowe pytanie, o to co tak właściwie klient chciałby osiągnąć. Spotkanie relacjonuje klient i to z jego relacji dowiadujemy się, jak bardzo był zaskoczony taką postawą. Z punktu widzenie pewnej podstawowej racjonalności, klient udający się do prawnika winien wiedzieć czego chce. Tak jednak często nie jest. Albo nie wie, i właściwie chce się tylko poskarżyć oczekując jakieś formy zinstytucjonalizowanej empatii, albo też (co częściej) jego oczekiwania są mocno niesprecyzowane i na wstępie chciałby się dowiedzieć czego może chcieć.
Proces sądowy może być i często jest narzędziem do realizacji jakiś poza-procesowych celów biznesowych lub indywidualnych. Cele te mogą być różnorakie. Najczęściej będzie chodziło o uzyskanie jakiegoś pieniężnego przysporzenia lub zadośćuczynienia. Ale może też służyć demonstracji siły, odstraszeniu adwersarza, powstrzymaniu go od określonych działań, lub sprowokowanie innych. Może być też sposobem na zbudowanie lepszej pozycji negocjacyjnej. Cele winny być ustalone lub zdefiniowane w relacjach z klientem i, o ile to możliwe  zhierarchizowane. Tylko w takim przypadku będziemy mogli dobrać właściwe instrumenty procesowe do realizacji tych celów.
Spośród różnych celów przedstawianych przez klientów, w mojej nieco odosobnionej opinii, proces sądowy nie powinien mieć zastosowania w dwóch przypadkach:
1) Proces sądowy może być niezłym sposobem na biznes, ale głównie, jeśli nie wyłącznie dla prawników, którzy mogą na nim zarabiać niezależnie od wyniku! Próba uczynienia z niego źródła dochodów dla klienta / klientów jest bardzo ryzykowna i nie wskazana. Co najmniej z dwóch powodów: Po pierwsze środowisko dla tego biznesu, mieszanka regulacji prawnych i złożonych relacji międzyludzkich w zinstytucjonalizowanej postaci, daje złudzenie przewidywalności. W rzeczywistości jest równie, a nawet bardziej nieprzewidywalny niż relacje biznesowe czy rodzinne. Biznes zaś wymaga pewnych predykcji. Warren Buffet kierował się zasadą nieinwestowania w przedsięwzięcia których nie rozumie. Ta zasada winna mieć zastosowanie w procesie sądowym. Po drugie, w długotrwałym procesie pewne ukrywane intencje stron nader często bywają obnażane.  Sędziowie zaś wyjątkowo nie lubią podsądnych, którzy usiłują z dochodzenia roszczeń uczynić sobie źródło zarobkowania. Bardzo kłóci się to bowiem z przyswojoną przez nich filozofią prawa. Podejście zatem w stylu: „Naruszono moje prawa, to ile mogę na tym zarobić?” w większości przypadków zakończy się dotkliwą stratą.
2) Proces sądowy zasadniczo nie powinien być narzędziem osiągania tzw. „satysfakcji moralnej”. Mówiąc trywialnie – w sądzie nie szukamy sprawiedliwości. Wiele badań i eksperymentów z obszaru tzw. neuronauk wskazuje na to, że w naszym umyśle faktycznie funkcjonuje pewien „moduł sprawiedliwości”, który silnie determinuje nasze działania, prowadząc w efekcie do nieracjonalnych decyzji. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jesteśmy często skłonni rezygnować z własnych, partykularnych korzyści byle tylko ukarać domniemanego oszusta, złodzieja czy też innego złoczyńcę. Na żadnych klientach tak wspaniale się nie zarabia.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Na próżniaków najlepszy jest wolny rynek



W 1899 r. w Stanach Zjednoczonych ukazuje się jedno z ważniejszych dzieł w historii myśli ekonomicznej, Theory of the Leisure Class; An Economic Study of Institution.[1] Thorstein Veblen, ekscentryczny naukowiec i autor tego dzieła, przyrównuje w niej ówczesną klasę próżniaczą do drapieżników i barbarzyńców. Do klasy tej zaliczy wszystkich tych, którzy zamiast zajmować produkcją dóbr użytecznych dla społeczeństwa, „produkują” głównie pieniądze – czyli swój własny zysk. Na czele oczywiście stoją wszyscy finansiści i bankierzy. Ale do klasy tej zaliczają się także, przynajmniej niektórzy usługodawcy, jak np. prawnicy. Analiza ta na ówczesne czasy wywołała sporą sensację. Ci, którzy powszechnie uważani byli za elitę społeczeństwa, za jego motor rozwoju, tym razem potraktowani zostali jako jego pasożyty i sabotażyści. Co gorsza, pewien styl życia przyjęty przy owych próżniaków, został narzucony całemu społeczeństwu, które uznało go za najbardziej godny pożądania. Wyrazem tego była ostentacyjna konsumpcja, zestaw „magicznych” rytuałów, stosowany tytularz itp. Wydaje się, że analizy te nie do końca były trafione. Veblen nie doceniał roli usług profesjonalnych w poprawie efektywności produkcji. Nie rozumiał też znaczenia instytucji takich jak wymiar sprawiedliwości czy uczestniczący w nim prawnicy, dla zachowania określonego porządku społecznego i jego modyfikowania w sposób ewolucyjny, a nie rewolucyjny. Niemniej jego ostry język przychodzi na myśl ilekroć mam okazję uczestniczyć w rytualnym obrzędzie jakim jest rozprawa sądowa (a osobliwie rozprawa karna), na której pojawia się nieprzygotowany do sprawy prokurator (bo właśnie zastąpił kolegę), równie nieprzygotowany aplikant albo nawet adwokat, oraz sędzia, z którego wypowiedzi można wnioskować, że nie przeczytał akt (co samo w sobie nie jest złe, bo przynajmniej nie zakotwiczy się na materiale przedstawionym przez oskarżyciela). Od razu zastrzegę się w dwóch kwestiach: Po pierwsze, świadomie nie zajmując się sprawami karnymi, doświadczam tego spektaklu niezwykle rzadko. Po drugie, bez wątpienie dokonała się tu ostatnimi czasy (tj. na przestrzeni ostatnich 10 lat) ogromna zmiana na plus. Powszechne korzystanie z pomocy obrońców, ich rosnąca dzięki szerszemu otwarciu tego zawodu liczba, oraz świadomość prawna klientów, znakomicie wpływają na poprawę jakości usług, ale także na poprawę funkcjonowania sądów. Nadal jednak takie spektakle próżniactwa nie należną do rzadkości. Osobliwie w sprawach karnych. Mam nieodparte wrażenie, że sprawy te bardziej „się dzieją” niż są świadomie reżyserowane przez uczestników. Dominuje niechęć do przygotowywania choćby namiastki strategii procesowej przed rozpoczęciem przewodu, głęboka awersja do słowa pisanego (pomimo formalnej możliwości nigdy nie spotkałem się z odpowiedzią obrońcy na akt oskarżenia), i niestety często ignorancja w zakresie obowiązujących przepisów prawnych, połączona z nadmierną pewnością siebie. Jak u Veblena, temu wszystkiemu towarzyszy rzesza „magicznych” rytów, gestów i zachowań, które obowiązują nie tylko w trakcie rozprawy sądowej, ale także, a może przede wszystkim w kuluarach sądu. Próżniactwo połączone z rytualizmem jest tu udziałem wszystkich tzw. profesjonalnych uczestników tego obrzędu. Uczynię tu jednak pewien wyjątek. Rozmawiając ostatnio z sędzią sądu dyscyplinarnego przy jednej z izb adwokackich w kraju, dopytywałem o statystyki wpływu spraw. Tak jak zwykle dominują sprawy wszczynane na skutek zawiadomień sądów i organów wymiaru sprawiedliwości. Jest także liczna i rosnąca grupa skarg klientów, którzy próżniactwem swoich pełnomocników poczuli się dotknięci na tyle, że zdecydowali się na interwencję u rzecznika dyscyplinarnego. Niektóre spośród tych spraw bywają rażąco oczywiste. Adwokat, który przyjmuje klienta i sprawę do prowadzenia, inkasuje zaliczkę na poczet tejże, po czym przez kilka miesięcy nie robi nic. Znamienna jednak jest w tej grupie nadreprezentacja adwokatów, którzy zostali wpisani na listę po przejściu z prokuratury. Jeśli statystyka ta jest prawdziwa, to pole do spekulacji jest ogromne. Chyba nie wierzę jednak w to, że prokuratura jako instytucja, cechowałaby się jakąś szczególną siłę demoralizacyjną (przy wszystkich zastrzeżeniach ustrojowych do tejże). Raczej skłonny byłbym podejrzewać, że szczególna jest grupa tych, którzy zdecydowali się na odejście z prokuratury. Co ich do tego skłoniło? Może jakaś szczególna nadzieja na to, że ich próżniactwo będzie mogło znaleźć szersze i bardziej popłatne ujście w zawodzie, który tak właśnie postrzegali? Obserwacja mojego rozmówcy była brutalna. Niezależnie od aktywności rzecznika i sądu dyscyplinarnego, raczej w dłuższej niż krótszej perspektywie, tej rodzaj próżniactwa weryfikuje rynek. Ci adwokaci tracą klientów i zmuszeni są zamykać kancelarię, szukając czasami powrotu do swojego pierwotnego zawodu. Veblen w rynek nie wierzył. Wierzył natomiast Alfred Marshall i to jego analizy przedsiębiorstwa legły u podstaw współczesnej mikroekonomii.


[1] Jest też polskie tłumaczenie tego dzieła pod tytułem Teoria klasy próżniaczej, ostatnio wydane przez Wydawnictwo MUZA w 2008 r.